Przez większość ciąży towarzyszyły mi pomadki Golden Rose Sheer Shine, o których niedawno Wam pisałam. Zakochałam się w ich cudownie nawilżającej formule i boskich kolorach idealnych na lato. Ciężko było mi się z nimi rozstać choćby na chwilę, ale w największe upały potrzebowałam czegoś wyjątkowo trwałego. Powiedzmy sobie szczerze, wielkimi krokami zbliża się jesień – kurtki, płaszcze i niepogoda. Jeśli chcecie, aby żadna plucha nie była Wam straszna to zdecydowanie musicie poznać Lip Markery od Golden Rose! Tym bardziej, że promocja już tylko do jutra! Prezencik na koniec wakacji wskazany 😉
Przyznaję bez bicia – do niedawna wszelkie tinty i markery omijałam szerokim łukiem. Zazwyczaj waliły alkoholem na kilometr, miały obrzydliwy smak i wysuszały usta. Co więc skłoniło mnie do wypróbowania Golden Rose? Generalnie ogólna miłość do ich pomadek – mam kilkanaście z różnych serii i jeszcze nigdy się na nich nie zawiodłam. Ba! Uważam, że biją na głowę wiele firm z tzw. „górnej półki”. Widząc kolory Lip Markerów nie mogłam sobie więc odmówić.
Opakowania to klasyczne, grube mazaki ze skuwką. Każdy z numerkiem i kolorową nasadką ułatwiającą wygrzebanie właściwego koloru z czeluści kosmetyczki. Dla mnie wielkim plusem jest aplikator. Z jednej strony ścięty pozwala na łatwe nałożenie koloru na dużą powierzchnię, z drugiej zaostrzony – do precyzyjnych ruchów.
Markery są mocno nasycone i dobrze napigmentowane. Poniżej swatche moich odcieni wykonane jednym maźnięciem. Nie trzeba się znęcać i dokładać kilku warstw.
Wiele z Was powie, że tiny wysuszają i nieestetycznie wyglądają na ustach. Zgodzę się i nie zgodzę. Po pierwsze, przed aplikacją trzeba zadbać o usta. Peeling i odpowiednie nawilżenie załatwiają sprawę, ale to samo tyczy się chociażby matowych pomadek. Na zaniedbanych ustach nigdy nie będą wyglądać dobrze… Po drugie, pomadki w mazaku mają charakterystyczną konsystencję. Nie mają szminkowej tłustości, a ich trwałość wynika z utleniania substancji w nich zawartych. Akurat w przypadku Golden Rose nie jest to alkohol lecz woda. Dzięki niej makijaż ust po zastygnięciu jest wprost nie do zdarcia – jedzenie, picie, całusy. Zero śladów – on po prostu trwa i trwa. Nie pytajcie mnie jak ze zmywaniem 🙂 Ja radziłam sobie dwufazówką, aczkolwiek i tak nawet po dokładnym demakijażu usta były lekko zafarbowane. Taki urok 🙂 Nie mogę jednak powiedzieć, żeby Lip Markery wysuszały usta. W składzie już na drugim miejscu znajdziemy sok z aloesu, a dalej olej słonecznikowy. Ja nie odczuwałam pogorszenia kondycji czy nadmiernego pierzchnięcia.
Do wyboru mamy 6 mega nasyconych kolorów. Fanki nudziaków będą niepocieszone. Ja posiadam trzy odcienie – 102, 103 i 104. 102 jestem nieco zawiedziona bo liczyłam na koralowy róż, niestety wpada on bardziej w czerwień. 103 to klasyczna, żywa czerwień, a 104 trąci buraczkiem i to właśnie ona stała się moją ulubienicą.
Jeśli poszukujecie czegoś co da Wam naprawdę nieskazitelną trwałość bez konieczności poprawek i nieustannego sprawdzania czy coś gdzieś się nie „wytarło” to zdecydowanie polecam Lip Markery. Choć formuła początkowo może wydawać się dziwna, to po kilku godzinach jedzenia, picia i imprezowania można ją tylko ubóstwiać 🙂
Jeszcze tylko do jutra dorwiecie je w promocji – zamiast 26,90 tylko 19,90 zł KLIK. Jesień będzie ognista 🙂
Znacie pomadki w markerze? Lubicie czy może nie koniecznie?